Komorowski do obrazu, Duda do Polaków

Komorowski do obrazu, Duda do Polaków

Dodano:   /  Zmieniono: 

Jeśli przyjąć, że podczas ostatniej debaty Bronisław Komorowski nie wykrzykiwał do Andrzeja Dudy, że „Polska nie potrzebuje specjalisty od kur” i że „politycznych frustratów trzeba zepchnąć na margines”, jeśli dostrzec, że nie zasnął za mównicą, ani nie przewrócił się w studiu usiłując wcisnąć Dudzie jakiś „kompromitujący” papier, a na dodatek nie występując z suflerką za plecami dał radę niemal (niemal, bo bez kartki się jednak nie obyło) na blachę wykuć, i to co do sekundy, swoje wystąpienia – to tak, wypadł nadspodziewanie dobrze.

Jeśli przyjąć, że Andrzej Duda nie znokautował Komorowskiego, bo za często zwracał się do rywala per „panie prezydencie” i w ogóle był „zbyt grzeczny” nie reagując na agresywne, często stojące w jawnej sprzeczności ze znanymi faktami uwagi, jeśli zbywał milczeniem protekcjonalny, chwilami po prostu arogancki ton, jeśli uznać, że nie zastrzelił pytaniem o związki prezydenta z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, nie demaskował brutalnie serwilistycznej wobec rządu Tuska i Kopacz, a nie narodu, postawy Komorowskiego w ciągu jego prezydenckiej kadencji i w zasadzie w ogóle nie wchodził w zwarcie z prowokującym stale Komorowskim – to tak, Duda wypadł słabiej niż tu i ówdzie oczekiwano.

Jest jednak pytanie, kto i czego od obu kandydatów oczekiwał?

Prawda czasu, prawda ekranu

Zwolennicy obozy władzy, czyli ci, dla których ta debata była przedostatnią deską ratunku i rozpaczliwie potrzebują podpórki dla swoich politycznych inwestycji, podkreślają dziś, że Komorowski „dominował” i był „bardziej prezydencki”. Zwolennicy Dudy zaś, że ów, swoją kulturą i spokojnym merytorycznym kontratakiem rodem z aikido, obnażając wszystkie fatalne cechy i niedostatki obecnego prezydenta, pokazał prawdziwy i oczekiwany przez Polaków format prezydencki.

Moim zdaniem nie ma większego sensu upatrywać rozstrzygnięć w szczegółach debaty, choć w przestrzeni medialnej dominują dziś komentarze i analizy „bokserskie” (kto i kiedy zaliczył cios, kto gdzie zrobił unik, itp.) - celują w tym – rzecz jasna – politycy, którzy swój ogonek muszą chwalić. O wyniku tej debaty zdecydują bowiem nie detale, jak już bywało, lecz przekonanie o tym, jakiego prezydenta Polska dziś potrzebuje. Z tego punktu widzenia bilans wydaje się jednak korzystniejszy dla Dudy.

PiS-em jak cepem

Po pierwsze – Komorowski mówił jak dziad do obrazu – o Dudzie, a Duda mówił do Polaków. Po drugie - Komorowski uparcie straszył PiS-em (chcąc zmobilizować całą III RP, która w I turze została w domach), tylko irytując widzów. Postkomuniści już są zastrachani, czego dowodem sukurs Kwaśniewskiego i Balcerowicza, a zważywszy na fakt, że w czasach, gdy rządził PiS spora część elektoratu niezdecydowanego wchodziła pod stół na stojąco, taki kurs ocierał się o groteskę. Po trzecie - Komorowski mówiąc o swoich licznych sukcesach założył – wbrew logice - że Polacy są kompletnie ślepi i nie widzą w jakim miejscu jest dziś Polska na arenie międzynarodowej, w jakim stanie jest armia, przemysł, rynek pracy, „najwyższe standardy” w życiu publicznym i prawa obywatelskie. Po czwarte – Komorowski – co trudno nie uznać za strzał w stopę - opowiadał o tym, co trzeba zrobić/co zrobi, by było lepiej, jakby to nie on zasiadał od 5 lat w Belwederze i to nie jego partia rządziła Polską od 2007 r. Po piąte wreszcie – debata potwierdziła, że „kontynuacja” proponowana przez Komorowskiego, ma twarz aroganta, który kompletnie nie rozumie, czego od polityków oczekują dziś Polacy, a przy okazji po raz kolejny publicznie, zaprzeczył lansowanemu wizerunkowi człowieka „zgody” i „wolności”.

W tej sytuacji nie powinno dziwić, że specjaliści – politolodzy i socjolodzy – po debacie trafnie dostrzegli, że Komorowski wypadł lepiej, niż można się było spodziewać, ale dlatego, że po lawinie kompromitacji w kampanii, próg oczekiwań wobec niego był skrajnie obniżony (stąd określenia, że „podniósł się z kolan”, czy „wrócił do gry”). Inaczej z Dudą, niesionym na rosnącej fali poparcia – po pretendencie wielu się spodziewało, że Komorowskiego rozniesie w debacie w drobny pył.

Tego jednak po prostu nie należało się spodziewać. Szarża już w pierwszej debacie ze starym, coraz bardziej niewiarygodnym, ale jednak wyżeraczem Komorowskim, byłaby chyba zbyt ryzykowna dla inteligentnego, kulturalnego, merytorycznego i „europejskiego”, ale jednak debiutanta w tej formule – Dudy. O tym, że jego sztab był tego ryzyka świadomy, świadczy choćby fakt, że przed tym pierwszym starciem wspierający Dudę Adam Bielan wyraźnie schładzał entuzjazm tych, których apetyt, po wyniku pierwszej tury, zanadto wzrosły – wskazując, że to „Bronisław Komorowski jest faworytem debaty”.

Bon ton to za mało

Taktyka uwypuklania „kontrastu” między zafiksowanym na wojnie polsko-polskiej Komorowskim a zorientowanym na przeciętnym wyborcy Dudą, wydaje się – jak na pierwsze starcie – taktyką roztropną. Jest jednak kilka „ale”, które sprawiły, że Duda jednak nie wykorzystał szansy na postawienie kropki na „i” już na tym etapie rywalizacji, a taką stworzył mu przecież napierający, ale prymitywny w atakach Komorowski. Po pierwsze – Polacy tęsknią za prezydentem z klasą, ale cenią też na takim stanowisku stanowczość, gdy okoliczności tego wymagają. Duda był chyba zanadto wycofany – asertywność nie wyklucza klasy. Po drugie – nie zawsze merytoryczny przekaz Dudy był na tyle jasny, żeby dotarł do wyborców, którzy polityką interesują się między kolacją a meczem piłkarskim. Naprawdę, nie zaszkodziłoby, gdyby każda z wypowiedzi kończyła się prostym, hasłowym podsumowaniem zawierającym sedno wywodu. Nad siłą, logiką i efektywnością przekazu przed drugą, czwartkową debatą, Andrzej Duda będzie chyba musiał jeszcze popracować. Po trzecie – gdzie się podziały refleks i celna riposta? Choćby oczywista – za „Kaczyńskiego za plecami” - Tusk, Dukaczewski, albo suflerka. Za etat na ujocie – Nałęcz i Gronkiewicz-Walz, itd. Celny strzał w timingu, jeśli z ironicznym uśmiechem, nie zburzyłby przecież obrazu człowieka zasad i kultury, a dowiódłby, że pretendent jest z tych, którzy nie dają się zapędzać w kozi róg. Po czwarte – nie jestem pewien, czy mówienie ad hoc, czyli „z głowy”, a takie wrażenie odniosłem słuchając zbyt często „zacinającego się Dudę”, było wystarczająco wyraźnym zwycięstwem autentyczności nad ewidentnie „wykutą” narracją Komorowskiego. Tymczasem nawet jazzmani żartują, że najlepiej brzmi improwizacja, którą wcześniej się przećwiczy. Po piąte zaś, ostatnie, za to dla mnie najważniejsze – Duda wykazał śmieszność Komorowskiego, który po porażce w I turze natychmiast postanowił zamieszać w Konstytucji, choć wcześniej tych, którzy wskazywali na potrzebę zmian w ustawie zasadniczej, nazywał „politycznymi frustratami”. Nie wybił natomiast wyraźnie, że traktowanie fundamentów państwa instrumentalnie, w przypływie paniki, to oznaka skrajnej nieodpowiedzialności i dowód na to, że taki polityk jest nie tylko nieobliczalny, ale też po prostu niebezpieczny dla Polski. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego Duda nie zapytał wprost, jak taki prezydent, który w obawie o utratę stołka jest gotów przenicować polityczne sacrum, zachowa się w obliczu prawdziwych zagrożeń...

Trend czy rozgrywka?

Miniona debata, podobnie jak kolejna, w czwartek, pewnie znów wywoła liczne dyskusje, ale – upieram się – jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, raczej nie zdecydują one o tym, kto będzie prezydentem przez najbliższe 5 lat. W tych wyborach ścierają się bowiem nie tyle osobowości, co dwie, już jawnie formacyjne Polski – elegancko mówiąc - Polska „kontynuacji” z Polską „zmiany”, a mówiąc wprost: państwa „teoretycznego” z państwem „realnym”. Trend odrzucenia status quo wydaje się bowiem na tyle silny, że chyba nie ma takiego krzesła, na które mógłby wskoczyć Komorowski, żeby go odwrócić I takiego SKOK-u, przy którym mógłby potknąć się Duda, żeby roztrwonić zebrany kapitał poparcia.

Nie przypadkiem jednak podkreślam, że debaty „raczej” o zwycięstwie nie przesądzą. Obóz władzy jest zdeterminowany, bo ma wszystko do stracenia, więc Komorowski może jeszcze Dudę niemile zaskoczyć. Jeśli Duda chce być prezydentem, nie może na to pozwolić.

Autor: Piotr Kobalczyk
Czytaj także